Dla kibiców, lato to okres potrzebnego odpoczynku od ulubionej drużyny, po którym witają początek nowego sezonu ze świeżą energią i entuzjazmem. Te pozytywne odczucia podsyca ciekawość nowego oblicza zespołu, który choć często latami zachowuje swoją zasadniczą tożsamość, to z każdym sezonem troszkę się zmienia. Od potrzeby ponownego zobaczenia swoich dobrze znanych pupili, nie mniej ważna jest chęć ujrzenia choć jednej nowej twarzy. Trochę tak, jak dziecko chce co jakiś czas nową zabawką urozmaicić swój ulubiony zestaw. Okno transferowe jest więc dla kibiców trochę jak dla dziecka dzień urodzin. Niestety, zdarzają się nieodpowiedzialni, albo wręcz zaburzeni rodzie, którzy zamiast od święta, kupują dziecku prezenty bez przerwy, przez co te nie mogą się nigdy zabawkami nacieszyć, bo muszą się ich pozbyć robiąc miejsce dla tych dopiero co otrzymanych. W efekcie są nieszczęśliwe. Jeśli ktoś jeszcze nie domyślił się do kogo piję, podpowiadam: na imię ma Florentino, a nazywa się Perez. I wydaje się mocno zaburzony.
All you ever want is more...
Najnowszym pomysłem Floro jest the boy Rooney, którego znane powszechnie problemy osobiste miałyby uczynić skłonnym do opuszczenia wysp. Możliwe, że te doniesienia to nic więcej niż czcza plotka, ale temat Rooneya nie pojawia się w kontekście Realu po raz pierwszy. "Roo" miał swego czasu być kolejnym po C-ronie galactico. Dla mnie jest to więc przypomnienie, że mimo zmiany strategii transferowej po przybyciu Mou, najprawdopodobniej Perez nie zarzucił kontynuacji swojego flagowego projektu, a tylko odłożył go na następny sezon.
zzzzzzzzzzzzzMou, C-ron i Wayne kiedyś już pracowali razem
Wieści o rzekomym renesansie zainteresowania "królewskich" Rooneyem zbiegły się w czasie z kolejną porcją narzekań The Special One na brak napastnika, na który lekarstwem w styczniu miałby być Adebayor. A ponieważ "trener zawsze chce więcej", innym celem starań Realu ma być za rok Schweinsteiger. W sumie więc, mimo że latem sprowadziliśmy pół tuzina graczy, w dziesięć dni po zamknięciu okienka mamy już trzy kolejne nazwiska, a sporo innych pominąłem.
W tej chwili sytuacja jest taka, że każdy zawodnik, który pokazał trochę dobrego futbolu w którymś momencie ostatniego sezonu był/jest przez media łączony z RMCF (duża w tym pewnie zasługa agentów piłkarskich). Lista takich przypadków tego lata objęła 100 (słownie: sto) nazwisk. Śmieję się pisząc o tym, bo widzę jakie to jest obłędne i wiem, że to klub swoją polityką transferową sam do tego doprowadził.
Nie da się więc nie nabrać dystansu do kolejnych doniesień. Mimo tego, spekulacji o trzech wspomnianych przez mnie piłkarzach nie potrafię traktować zupełnie niepoważnie. Rooney to brakujące ogniwo Pereza, dzięki któremu chciałby zaatakować rynek Wielkiej Brytanii. Schweini jest obecnie najlepszy na swojej pozycji na świecie i Mourinho już tego lata chciał go mieć. Natomiast jeśli chodzi o napastnika, to to jest zbyt oczywiste, że dwóch napastników to za mało nawet na drużynę o ambicjach mniejszych niż nasze i myślę, że zimą jednak ktoś przyjdzie, czy to będzie Adebayor, czy ktoś inny.
Niestety, nie wiadomo kiedy to zamieszanie się skończy i jakie sensacje nas jeszcze czekają w najbliższych tygodniach. Tym sposobem, "odświętny" nastrój okna transferowego panuje w Madrycie przez ruski rok: przez trzy czwarte sezonu "kupujemy" nowych zawodników, a potem już tylko stabilizacja i stabilizacja.
This is madness!
Oczywiście, nie zawsze tak było. Człowiek, który przerwał sielankę w 2000 roku wyglądał poczciwie niczym Bob Budowniczy i oczarował socios piękną bajką o galaktycznej drużynie. Niestety, okazał się raczej postacią w stylu króla Midasa. Im bardziej puchł budżet klubu, tym rzadziej drużyna wygrywała. Floro postawił na marketing nie tyle nawet jako drogę do sukcesu sportowego, ale jako cel sam w sobie. RMCF stał się jedną z największych marek w świecie sportu, mimo że przez sześć lat zdobył tylko trzy trofea, mniej niż w ciągu trzech lat przed Perezem. Blancos zyskali kibiców w Azji i w Ameryce, o co później zaczęły zabiegać też inne wielkie kluby. Żaden z nich jednak w takim stopniu jak Real nie wyrzekł się dla sukcesu komercyjnego swojej tożsamości.
Pod sztandarem czynienia z Realu najwspanialszego klubu na planecie Perez niszczył fundamenty drużyny. Gardził piłkarzami, którzy nie byli wśród czołówki kandydatów do tytułu gracza roku. Nie ważne, czy byli to Hiszpanie, czy obcokrajowcy. Lekceważył wychowanków i graczy zasłużonych dla klubu (w notce o Fernando Morientesie, obrałem wygnanie z klubu El Moro za symboliczny koniec Realu-przed-Florentino). Za nic miał lojalność, nawet Raula był gotów pogonić, kiedy ten miał zniżkę formy. To było szaleństwo. Żeby zrobić miejsce dla gwiazd, pozbył się wartościowych graczy defensywnych, bo przecież to nie oni strzelają gole. Zrozumienie gry na poziomie pięciolatka najwyraźniej przekonuje jednak socios.
Od kiedy Floro zawładnął ich wyobraźnią dzięki idei galacticos klub nigdy nie osiągnął równowagi organizacyjnej. Następny prezes w kampanii obiecywał, że w razie zwycięstwa sprowadzi Kakę, Robbena i Fabregasa. Pereza kartami atutowymi też były transfery gwiazd, ale Ramon Calderon nie był równie obrotny i ze swoich obietnic się nie wywiązał. Na domiar złego, okazał się szachrajem, który wygrał wybory głosami łobuzów nielegalnie przez niego wprowadzonych na głosowanie. Rozsądku też nie miał więcej niż poprzednik, bo kiedy tylko Capello wygrał dla niego pierwsze od prawie czterech lat trofeum, zwolnił Włocha. Calderon dorównywał za to Perezowi w pogardzie dla swoich zawodników, których za ich plecami obrażał. Po dwóch latach, Ramon odszedł w niesławie, a karuzela kręci się dalej, znów z Floro na najwyższym krzesełku.
Wysokie obroty, niskie morale
Zręby drużyny sprzed Pereza, które początkowo wciąż były widoczne, nadawały galacticos, mimo zaburzenia równowagi ataku i obrony, przynajmniej znamiona sensu: do starej drużyny dorobiona została nowa ofensywna formacja. Dopiero kiedy stary kręgosłup zanikł zupełnie, zaczął się prawdziwy hardkor i wolna amerykanka. Dla Florentino kupowanie coraz to nowych zawodników miało być lekarstwem na brak sukcesów. Pokłosiem tego jest dziś właśnie owa setka potencjalnych celów transferowych, o której wspominam wyżej.
W roku 2004 Perez zaczął dostrzegać, że obrona w piłce nożnej ma jednak swoje znaczenie, więc ruszył na zakupy i wrócił z czterema nowymi graczami. Ponieważ to jednak nie pomogło, po roku poszedł o krok dalej, kupił siedmiu nowych zawodników. Jego następca najwyraźniej pozazdrościł mu rozmachu i na początek urzędowania dołożył swoich siedmiu. W kolejnych latach odpowiednio pięć i cztery nowe sztuki zasiliły skład Merengues. Przed rokiem zaś Floro zaczął tak, jak wcześniej skończył, znów siedmioma transferami, by przed tym sezonem wreszcie spoważnieć i ograniczyć się do rozsądnej liczby sześciu nowych zawodników. Razem daje to okrągłą sumę czterdziestu graczy przez siedem lat (wszystkie nazwiska tutaj), czyli pięciu i trzy czwarte piłkarza rocznie (na marginesie: te trzy czwarte piłkarza to Drenthe). I to mowa jest tylko o tych, którzy jakoś się w pierwszym składzie zaznaczyli. Pominąłem np. wielu canteranos, którzy grali epizody, albo dzięki klauzuli odkupienia wrócili do klubu, tylko po to, żeby znów odejść.
Wysoki obrót RMCF zdaje się być korzystny finansowo, bo w końcu każde nowe nazwisko skupia zainteresowanie mediów (więc i sponsorów) i zachęca kibiców do wydawania kolejnych euro na koszulki. Według najnowszych doniesień, generujemy największe przychody w całym sportowym biznesie. To ważne, zwłaszcza dziś, kiedy długi najlepszych drużyn zaczynają zagrażać ich sportowym projektom, tylko co to będzie za argument przeciw szydercom, kiedy znów odpadniemy w 1/8 Ligi Mistrzów?
Ale to nie porażki są w tym wszystkim najgorsze. Zdarza się, że drużyna przegrywa, zdarzają się też dłuższe okresy bez sukcesów. To część kibicowskiego doświadczenia. Są to okazje do zaprezentowania swojego przywiązania do barw, swojej lojalności. Kiedy jesteś razem z klubem i zawodnikami w ciężkich chwilach, rośnie twoja wartość jako kibica, nie sztuka tylko cieszyć się zwycięstwami. Zaś kiedy drużyna wreszcie wydźwignie się z dołka, im głębszy on był, tym większa jest twoja radość. Sukces zespołu jest też twoim sukcesem. Po paru miesiącach, potem latach, patrząc na swoich zawodników pamiętasz historię, która tworzyła się na twoich oczach i w której na swój skromny sposób brałeś udział. To też jest część kibicowskiego doświadczenia i to jedna z najfajniejszych. To także ta część, którą od lat systematycznie odbiera się kibicom Blancos
.
Dzieje się tak, bo klub nie szanuje swoich graczy. Wygnanie Moro przez Pereza było początkiem długiej i haniebnej historii. Najnowszy jej rozdział to perypetie naszej holenderskiej kolonii. Trudno jest wysoko cenić piłkarza, dla pozyskania którego głównym argumentem jest to, że w danej chwili akurat jest dostępny. Snejider, Van der Vaart, Huntelaar, Drenthe, także Lass, przyszli do nas, bo nikt inny nie palił się do ich wzięcia. Dzięki tym graczom mieliśmy zapomnieć o Kace i Fabregasie, których Calderonowi nie udało się pozyskać. Jeszcze trudniej jest, kiedy nie daje się tymże piłkarzom szansy na zgranie z drużyną (z nich pięciu, tylko Lass się ostał). Jak mają wtedy choćby spróbować udowodnić swoją wartość, przekonać kibiców? Dopełnieniem dokonywanego na nich barbarzyństwa jest wypychanie z klubu za podrzędne pieniądze, byle tylko zwolnić miejsce w zespole, używając gróźb odsunięcia od drużyny jako standartowego narzędzia. W takich przypadkach, nie kibicuje się piłkarzom w walce o sukces swojego klubu, ale - ze zwykłego współczucia - w walce przeciw swojemu własnemu klubowi, o bycie godnie traktowanym. Trudno o bardziej degenerującą sytuację.
The Special One trochę niespecjalny
Ostatnia taka żenująca sytuacja - odejście Rafy van der Vaarta - miała miejsce już za Mourinho i była skandalem z przynajmniej dwóch powodów. Pierwszy to oczywiście marne €11mln, które dostaliśmy od Tottsów. Drugi powód, to przynajmniej o połowę większa suma wydana na Oezila, zawodnika grającego na tej samej co Holender pozycji, o porównywalnych umiejętnościach i - moim zdaniem - mniej przydatnej dla drużyny charakterystyce. Rafa przyszedł do Realu jako opcja awaryjna bo Snejider nabawił się ciężkiej kontuzji. Został wykopany, bo akurat pojawiła się okazja kupić gracza, o którym klub wcześniej nawet nie myślał.
Tak został potraktowany madritista, który kibicom właśnie zaczął kojarzyć się z przywiązaniem do barw, nieustępliwością, walką do końca na boisku (gol na 3:2 z Sewillą) i poza nim (wspieranie żony w walce z rakiem). Mimo, że praktycznie cały czas był rezerwowym, nigdy nie narzekał i zawsze wchodząc z ławki grał na całego, często wnosząc do gry zbawcze ożywienie. Najbardziej mnie jednak zadziwił, kiedy odchodząc miał na ustach taki sam szacunek i uznanie dla RMCF, jak w dniu przybycia. Zwłaszcza w kontraście z pretensjami Snejidera i Robbena, od których nie lepiej został potraktowany.
VDV mógł być pierwszym rozgrywającym w nowym projekcie Mourinho. Trener zresztą chciał zatrzymać Rafę, ale być może postawiony przez zarząd przed wyborem wolał Oezila. Głównym zadaniem Jose jest poprowadzić drużynę do zwycięstw i będzie dobierał piłkarzy najbardziej pasujących do jego koncepcji. Będzie w Realu tak długo, aż zdobędzie mistrzostwo i Pucharu Mistrzów. Potem pójdzie budować swoją legendę gdzie indziej. Dlatego nie dziwię się zbytnio, że nie chciał z Perezem kruszyć kopii o zawodnika, na którego pozycję ma kilku innych. Niemniej, jestem rozczarowany, że nie wstawił się za graczem, który jako jeden z niewielu w obecnym składzie był związany z klubem nie tylko kontraktem, ale też symbolicznie. Co równie ważne, Rafa miał wystarczająco dużo charyzmy, żeby być liderem drugiej linii i pomóc uniezależnić drużynę od C-rona. Na razie ani Oezil ani Canales do tego się nie nadają. Wygląda więc na to, że w tym przypadku akurat, Jose ustąpił Perezowi tak jak wielu trenerów przed nim.
Czy ta bajka się nie kończy źle?
Ciągle jednak jestem przekonany, że przyjście JM to najlepsze co nas mogło pod obecnym zarządem spotkać. To jedyny trener, który jest na tyle wpływowy, żeby wymóc na kierownictwie choć częściową racjonalizację strategii transferowej. Ma na tyle prestiżu, żeby zdobyć kredyt zaufania niezbędny dla zbudowania stabilnej drużyny, a zarazem na tyle dobrze rozumie wartości piłkarskie, by nie zaniedbać np. wprowadzania wychowanków do pierwszego składu. Ale najważniejsze, że pod względem szacunku do piłkarzy, znajduje się na przeciwnym biegunie niż Floro. Mou wie, że to piłkarze wygrywają mecze i zrobi wszystko, żeby czuli się docenieni i odzyskali pewność siebie.
Jest więc szansa, że jeszcze w tym sezonie madritistas zobaczą na Bernabeu drużynę, z której wreszcie będą mogli być dumni. Nie tylko dlatego, że będzie - mam nadzieję - wygrywać, ale dlatego, że grający w niej piłkarze swoja pracą i entuzjazmem pomogą odzyskać Królewskim dumę i godność. Obawiam się tylko, że kiedy Mourinho już odejdzie wykonawszy swoją robotę, król Midas znów zechce robić kibicom prezenty.
ps. 1. Tak się zastanawiam nad liczbami Pereza i nad tym, co można zrobić z czterdziestką piłkarzy, poza tym, że można ich kupić od jednego klubu w ciągu siedmiu lat. Z takiej liczby można by np. (nie licząc bramkarza) zbudować cztery zupełnie inne drużyny. Z 40 chłopa można też stworzyć orkiestrę symfoniczną, albo partię średniej wielkości w polskim sejmie. Macie jeszcze jakieś pomysły?
ps. 2. Nie piszę zapowiedzi meczu z Osasuną. Mourinho podał ośmiu zawodników z pola, którzy na pewno zagrają, niespodzianką jest tylko Ronadlo od pierwszej minuty. Ale ponieważ dwóch kluczowych zachował w tajemnicy, nic nowego tak naprawdę nie powiedział. Trzeba więc poczekać do samego meczu. HALA MADRID!
0 komentarze:
Prześlij komentarz