W sobotę Real rozegrał swój najlepszy mecz w sezonie i odniósł drugie - zarazem najwyższe dotąd - wyjazdowe zwycięstwo w lidze. Blancos zdawali się zupełnie nie odczuć przerwy reprezentacyjnej, podczas której Ronaldo, Ozil, Khedira i wielu innych zawodników rozegrało przecież po dwa mecze. Statystyki potwierdzają, że na wirus FIFA "Królewscy" są raczej odporni: w meczach na wznowienie rozgrywek po przerwie nie przegrali od trzech lat. Od porażki z Espanyolem w 2007. roku wygrali 7 z 8 spotkań. W sobotę, mimo braku kontuzjowanego Sergio Ramosa, dołożyli kolejne zwycięstwo.
Cieszyłem się na mecz z Malagą z dwóch powodów. "Błękitno-biali" od początku sezonu, i nowego projektu Szejka Abdullaha bin Nassera Al-Thaniego (ufff...), grają radosny, ofensywny futbol i nie przejmują się kto staje im naprzeciw. To miła odmiana od 90 procent pozostałych rywali Merengues, którzy okopują się na 30 metrach od swojej bramki. Po drugie, ich ofensywa zbudowana tego lata niemal od zera przedstawiała się dotąd naprawdę imponująco i miałem nadzieję na trudny test naszych obrońców, przed kolejnymi, jeszcze poważniejszymi wyzwaniami tej jesieni.
Stwierdzenie, że rozegraliśmy z nimi nasz najlepszy mecz może dla niektórych być kontrowersyjne, w końcu Deportivo roznieśliśmy aż 6-1. Ale uważam, że Malaga wcale nie była łatwym rywalem i tak wysokie zwycięstwo jest powodem do dumy raczej niż do pomniejszania wartości przeciwnika. W przeciwieństwie do Deportivo, które przyjechało do Madrytu jak na ścięcie i samo położyło głowę pod siekierę.
To fakt, że dotąd Andaluzyjczycy oberwali od każdego, kto na La Rosaleda przyjeżdżał, ale były to bez wyjątku drużyny klasowe, którym i tak gospodarze potrafili zaleźć za skórę, strzelając trzy gole (Sevilli) albo przegrywając minimalnie mimo gry w dziesiątkę przez większość meczu (Villarreal). Tymczasem w sobotę poza pierwszym kwadransem, Real dominował bezspornie i w przebiegu całego meczu nie pozwolił sobie zrobić krzywdy.
Problemem Malagi był na pewno brak Eliseu, bez którego Quincy i Rondon byli osamotnieni w swoich szarżach. Mimo to, ten pierwszy bardzo groźnie uderzał na samym początku meczu, a drugi zaraz po stracie drugiej bramki zrobił świetną akcję ogrywając Arbeloę i Khedirę, ale Edu Ramos uderzył w jupitery w dość klarownej sytuacji. Edu Ramos akurat nie był najpewniejszym puntkem swojego zespołu, bo podarował też Realowi karnego, faulując Ozila. Jesualdo Ferreira ustawił więc swoją drużynę w 4-4-2, zamiast preferowanego dotąd 4-3-3, rezygnując z zastąpienia Eliseu Sebastianem Fernandezem. Zamiast Urugwajczyka, i najdroższego zawodnika w historii klubu, Portugalski trener w bój posłał właśnie Edu Ramosa. Wygląda więc na to, że nie pomógł drużynie swoją decyzją. Więcej pożytku Malaga mogła mieć z kolejnej silnej pary nóg w polu karnym Casillasa, bo wtedy jeszcze łatwiej było by szybkim skrzydłowym znaleźć sobie miejsce do strzału czy podania. W pierwszych paru akcjach zaatakowali z całkiem dużym impetem, a późniejsze kontry w ich wykonaniu kończyły się głównie wskutek braku wsparcia.
Jest więc Malaga drużyną o mocno zaburzonym balansie ataku i obrony. Kiedy atakują konsekwentnie i z przekonaniem, są w stanie rozbić każdą obronę. Ale w tyłach, piątka broniących często bywa bezradna wobec dwóch ruchliwych napastników. O tyle decyzja Ferreiry o wycofaniu jednego napastnika była samobójstwem. Fernandez mógł dodatkowo absorbować Khedirę, powstrzymując wypady Niemca do ataku, w sobotę częste i bardzo groźne. Edu Ramos zwiększył tylko liczbę statystów mijanych przez Ronaldo i Higuaina.
A nasza sztandarowa dwójka napastników rozpędziła się już naprawdę mocno. Higuain wreszcie nie potrzebował pół dnia, żeby dostawszy piłkę zdecydować co z nią zrobić. Precyzyjny, techniczny wolej plus równie dokładne mocne uderzenie z szesnastki pozwoliły mu zapisać kolejne dwa gole na swoje konto. Szkoda jeszcze jego akcji przy stanie 0-0, kiedy minąwszy dwóch obrońców trafił w słupek. Ale najważniejsze jest to, że potrafił do sytuacji dochodzić, a potem je wykorzystywać bez specjalnego napinania się. Wygląda na to, że dzięki Mourinho Pipa przebrnął już przez kryzys strzelecki i po wielu dziesiątkach minut męczarni w kolejnych meczach, w których wychodził w pierwszym składzie mimo nawału krytyki dziennikarzy, zrzucił wreszcie z ramion ciążącą mu presję. Najgorsze za nim.
Cristiano nie tylko prezentował skuteczność niczym z zeszłego sezonu, ale też od początku meczu grał razem z drużyną, a nie obok niej. Nie było widać po nim śladu frustracji i zafiksowania na bombardowaniu bramki rywala, choćby najpierw trzeba było minąć pięciu obrońców. Jego wymiany piłki z Di Marią były szybkie i finezyjne. Co ciekawe, Mou wystawił ich razem na lewym skrzydle w początkowych kilkudziesięciu minutach. Ta nowinka taktyczna zdała egzamin, bo akcję na pierwszego gola zainicjował Di Maria, podał do CR7, a ten wyłożył piłkę Pipicie. Ta asysta zasługuje na dodatkowe parę linijek tekstu. Otóż fakt, że w gąszczu obrońców Ronnie dostrzegł tę odrobinę miejsca za kołnierzem Weligtona, w które warto było posłać piłkę, dobrze świadczy o mentalności Cristiano, który wyraźnie znów odnajduje przyjemność w drużynowej grze. Ktoś napalony na strzelanie bramek nie byłby w stanie zabłysnąć tak dobrą wizją i przeglądem gry. Ronaldo sprzed miesiąca pognałby na obrońców nie obejrzawszy się na kolegów. Zmianę jego mentalności potwierdzają też wspólne akcje z Di Marią.
Ten występ Higuy i Cristiano niczym z zeszłego sezonu, kiedy bramki jednego motywowały drugiego do jeszcze lepszej skuteczności, przy znów bardzo dobrym meczu Ozila, który w pojedynkę wypracował drugiego gola i wywalczył rzut karny, jest oznaką awansu drużyny na wyższy poziom. Zwłaszcza, kiedy dodamy do tego profesorską asekurację kolegów przez Carvalho, świetne odbiory Pepego i wzorową niemal grę Marcelo. Dotąd konsekwencja w obronie kosztowała drużynę tak dużo wysiłku i uwagi, że nie starczało jej energii na płynną, skuteczną grę w ataku. Dlatego, choć Casillas miał dzięki temu rekordowo mało pracy w bramce i nie tracił goli, wydawało się, że nowy Real Madryt stracił zupełnie ofensywny polot, obecny za Pellegriniego. Drużyna Mourinho przechodząc do ataku wyglądała na zbiór indywidualności przypadkowo tylko podobnie ubranych. W sobotę jednak jedenastu Blancos, od Ikera i Pepego po Higuaina, stanowiło już jeden zespół. Po trudnym początkowym okresie docierania się, wypracowywania fundamentów drużyny (czyli gry obronnej całego zespołu) kosztem ofensywnej mentalności, wreszcie zespół zasymilował potencjał i spontaniczność gry napastników z zeszłego sezonu.
To właśnie to, czego nam brakowało, by móc wygrać z Lyonem i powalczyć z Barceloną. Tamta drużyna nie miała fundamentów, bo Pelle musiał wygrywać od razu i od razu pięknie. Nie miał niestety na tyle charyzmy, by wywalczyć kredyt zaufania niezbędny do przebrnięcia przez żmudny okres wypracowywania jedności taktycznej całej drużyny i podporządkowania jednostek kolektywowi. Swoboda Ronaldo, Higuaina czy Kaki była w istocie bylejakością drużyny, w której za obronę odpowiadali obrońcy, a za atak napastnicy. To archaiczne podejście skazywało "Królewskich" na porażkę zawsze, kiedy mierzyli się z drużynami stanowiącymi monolit taktyczny, tzn. broniących całym zespołem, w którym też obrońcy potrafią wesprzeć napad. Teraz, swoboda i spontaniczność napastników nie oznacza braku planu i organizacji, ale jest wykorzystywana o tyle, o ile niezbędny do strzelania bramek jest element zaskoczenia obrońców rywali.
To dopiero jeden krok w kierunku powrotu Króla na należne mu miejsce. Kolejną poprzeczką do pokonania będzie w Lidze Mistrzów Milan, z którym mecz zapowiada się naprawdę pasjonująco. Zeszłoroczne pojedynki z Rossoneri będą świetnym punktem odniesienia dla oceny, w jakim punkcie znajduje się projekt Mourinho. Chociaż nigdy nie wątpiłem, że The Special One wie co robi, a problemy takie jak w meczach z Mallorcą przyjmowałem za swoiste bóle towarzyszące poczęciu silnej drużyny, mecz z Malagą był dla mnie ważnym sygnałem. Potwierdzeniem, że sprawy idą w dobrym kierunku i to w całkiem niezłym tempie.
Obszerny skróty meczu:
pierwsza połowa
i druga
0 komentarze:
Prześlij komentarz