wtorek, 17 maja 2011

Marcelo: Wykorzystana Szansa

Photo by Jasper Juinen/Getty Images Europe

Był szesnasty marca, Real Madryt grał rewanżowe spotkanie z Lyonem na Santiago Bernabeu. Mecz, którego wynik niczym odpowiedź wyroczni miał zadecydować zarazem o losach Florentino Pereza i Jose Mourinho. Dla pierwszego porażka oznaczałaby koniec marzeń o odzyskaniu Pucharu Mistrzów i utraconej wielkości klubu. Prawdopodobnie też koniec trzystu-milionowego projektu Galacticos II. Drugi, przegrywając z Lyonem mógł bezpowrotnie stracić swój blask 'The Special One', przygasły już nieco po jesiennej klęsce z Barceloną i dołączyć do całego szeregu trenerów, którzy nad przepaścią 1/8 LM już stawali i jeden po drugim spadali w nią niczym śmiałkowie, co nie potrafili rozwiązać zagadki Sfinksa. Rzadko kiedy stawka była tak duża.

W pierwszym meczu padł remis 1-1, jeśli spojrzeć na grę Królewskich po przerwie – remis pechowy; jeśli liczyć tylko pierwszą połowę – szczęśliwy. Przed pierwszym gwizdkiem słowackiego arbitra Damira Skominy w Madrycie napięcie było więc ogromne, a oczekiwania jeszcze większe. Gole mieli zapewnić Ronaldo, największa i najdroższa gwiazda, Benzema, ulubieniec prezesa, który strzelił przełamał wreszcie niemoc strzelecką w pierwszym meczu czy Di Maria, sprowadzony z 25 mln euro szybki jak wiatr, błyskotliwy skrzydłowy. Ale wszystkich ich wyręczył obrońca. Marcelo.

W trzydziestej siódmej minucie Brazylijczyk ruszył ze skrzydła w gąszcz obrońców francuskich. Trącił piłkę przed siebie, w stronę Cristiano i zanim dostał precyzyjne podanie zwrotne przebiegł jeszcze parę metrów. Następnie przyjęciem tuż przed polem karnym minął jednego obrońcę, sprytnym zwodem połozył drugiego i strzelił ponad interweniującym Llorisem. Pierwszy tego wieczora wybuch radości madridistas był ogromny, a po nim miały nadejść kolejne, bo Real mecz wygrał i wieloletnią klątwę przełamał.

Marcelo nie tylko zaliczył kluczowe, otwierające trafienie. Wybijał wrzutki sprzed bramki Casillasa, przejmował piłkę na połowie własnej i rywala. Mógł też zaliczyć parę asyst, gdyby koledzy z zespołu byli bardziej skuteczni. Ostatecznie, tylko Benzema wykorzystał jego podanie otwierające drogę do bramki, które Brazylijczyk poprzedził zresztą przechwytem piłki zagranej do Delgado.


Ale mecz z Lyonem nie był ani pierwszym ani ostatnim błyskotliwym występem tego lewego obrońcy. O czynionych przez niego postępach zrobiło się głośno już jesienią, po tym jak Mourinho, sceptyczny na początku sezonu, z czasem przekonał się do Marcelo, wręcz zakochał się w nim – jak sam ogłosił. Ale potem przyszły Gran Derbi na Camp Nou, po których cała drużyna popadła w mentalny kryzys i na parę tygodni straciła formę. Z czasem jednak rany się zabliźniły, depresja zaczęła ustepować i zespół zaczął podnosić się z kolan. Jednym z jaśniejszych punktów całego sezonu był wyjazdowy mecz z Espanyolem, który niemal cały rozegraliśmy w osłabieniu, a mimo to wygraliśmy. Dzięki bramce Marcelo. I od tamtej pory Brazylijczyk grał coraz lepiej, aż stał się jednym z motorów napędowych drużyny i jej kluczowym elementem. Wreszcie.

W Madrycie postarzał się już o pięć lat, choć 'postarzał się' to nie najlepsze określenie w przypadku kogoś, kto w zeszłym tygodniu zamknął ledwie dwudziesty trzeci rok życia. Słuszniej będzie powiedzieć, że przez tę manitę dojrzał i zapuścił korzenie w klubie, choć po okresie burzliwym, pełnym niepewności, w którym Marcelo zachował jednak optymizm i wytrwałość. W końcu dla niego gra w Realu to spełnienie marzeń i skoro już się tu znalazł, ani myślał ruszać się gdzie indziej. W efekcie swoim stażem w drużynie przewyższa dziś więszość kolegów. Kiedy przybył na Bernabeu byli tam już tylko Casillas i Ramos i tylko oni wyprzedzają Brazylijczyka w hierarchii kapitanów. Pod nieobecnośc tych dwóch w meczu z Getafe, Marcelo po raz pierwszy grał z kapitańską opaską od pierwszej minuty.

Razem z Pepe i Cristiano, Marcelo stanowi w szatni paczkę dyżurnych dowcipnisiów, którzy dbają o nastrój całej drużyny i których łączą szczególnie bliskie stosunki. Z Pepe zapzyjaźnili się wkrótce po przybyciu do Madrytu tego pierwszego, głównie dzięki swoim narzeczonym, które szybko znalazły współny język. Co do Cristiano zaś, Marcelo zasłynął swego czasu talentem aktorskim, kiedy podczas któregoś treningu naśladował i przedrzeźniał CR7. W tym sezonie doszło nawet do tego, że Ronaldo miał pretensje do Marcelo, że ten nie świętuje z nim gola zdobytego przeciw Maladze! A pomyśleć, że gdy CR7 grał jeszcze w Manchesterze, Marcelo nazwał go 'beksą' po starciu oby zawodników w meczu reprezentacji...

Photo by Denis Doyle/Getty Images Europe

W 2006 roku namaszczona na następcę ustępującego Roberto Carlosa osiemnastolenia gwiazda ligi brazylijskiej miała być – razem z Higuainem i Gago – powiewem świeżości w starzejącej się drużynie Prezesa Calderona. Marcelo miał za sobą właśnie debiut w drużynie narodowej i pierwszą bramkę, przeciw Walii. Ale w zespole prowadzonym przez Fabio Capello brazylijska fantazja nie była kapitałem szczególnie cenionym. Tym bardziej, że zderzenie z wymagającą rzeczywistością czołowej ligi europejskiej było dla młodego obrońcy bolesne. Okazało się, że jego umiejętności defensywne są – krótko mówiąc – niedostateczne.

Szybko zaczęło się mówić o wypożyczeniu go do słabszej drużyny, potem nawet o sprzedaży. Marcelo jednak nie załamywał się, robił swoje. Swoją pierwszą szansę w pierwszym składzie dostał, gdy forującego dyscypilnę taktyczną Capello zastąpił bardziej liberalny Schuster. Brazylijczyk był dla Niemca opcją bardziej ofensywną na lewej obronie, ale w kluczowych meczach, gdy margines błędu był mniejszy, Marcelo często siadał na ławkę. W kolejnych sezonach Juande Ramos, potem Pellegrini, próbowali wykorzystywać talent Marcelo, który mimo nieodstaków w grze obronnej zawodnik bez wątpienia posiadał. Zaczął on występować w pomocy, gdzie obowiązki defensywne nie krępowały go tak bardzo, i gdzie w pełni mógł wykrzystywać swój drybling i technikę, przekraczające poziom, którego wymaga się od obrońcy. I choć Brazylijczyk dobrze prezentował się na co dzień w lidze, w kluczowych meczach nie potrafił odegrać znaczącej roli, stawało się jasne, że wielkiego pomocnika z niego nie będzie. Znów zaczął grywać na obronie, ale raczej z braku konkurencji (Drenthe) niż dzięki zaufaniu trenera. Malały nadzieję na to, że uda się znaleźć dla niego miejsce w pierwszym składzie Realu. Wyczerpywać też zaczęła się cierpliwość kibiców, którzy od czasów Roberto Carlosa nie doczekali się lewego obrońcy z prawdziwego zdarzenia.

Taką rolę miał w tym sezonie pełnić Kolarov, ale Real przegrał walkę o niego z Man City. Marcelo kolejną szansę od losu wykorzystał. Z miesiąca na miesiąc, tak jak dredy na jego głowie, rósł jego wpływ na grę drużyny. Gdy nadszedł czas maratonu Gran Derbi, w przeciwiestwie do deprymującego jesiennego clasico, nasz obrońca błysnął szczytem formy i zalety, które demonstrował przed szesnastym kwietnia, pokazał jeszcze dobitniej. Razem z całą naszą formacją obronną spisał się znakomicie zwłaszcza w finale Pucharu Króla, a musiał przecież stawić czoła najlepszym ofensywnym piłkarzom świata. Messi, Pedro Rodriguez, Dani Alves, z każdym z nich Marcelo musiał toczyć boje, z których ostatecznie wyszedł zwycięsko. Okazało się, że w świetnie działającym kolektywie potrafi nie tylko załatać dziurę, ale wręcz wyróżnić się na tle bardziej cenionych kolegów. Kiedy w pierwszej połowie meczu w Walencji Barcelona nie stworzyła nawet jednej groźnej sytuacji, po przerwie próbowała atakować naszą prawą stroną, przesuwając tam Pedro, który po stronie Marcelo nic nie potrafił zdziałać. Wyszydzany przez cules przez wiele miesięcy, Brazylijczyk tym razem okazał się dla nich zaporą nie do przejścia i mocno zalazł im za skórę.

Photo by David Ramos/Getty Images Europe

Tym bardziej, że solidność w defensywie to tylko połowa pradziwego znaczenia Marcelo w tamtym meczu (meczach). Z trzech bramek, które Real strzelił Valdesowi i Pinto, Brazylijczyk odegrał kluczową rolę przy każdej. Na Bernabeu wywalczył karnego, w fianle Copa del Rey po wymianie podań z nim Di Maria wyszedł na pozycję, z której asystował Cristiano, wreszcie na Camp Nou Marcelo osobiście posłał piłkę do siatki. W swoich wyprawach poza własną połowę był tyleż odważny, co odpowiedzialny. Nie tracił piłek, każda jego akcja była przemyślana i przynosiła jakąć korzyść: od zyskania terenu po sytuację bramkową. To może zabrzmieć niewiarygodnie, ale dla naszego ataku okazał się niezastąpiony, w przeciwieństwie do Adebaoyora, Benzemy czy Ozila!

Atakując z głebszych pozycji niż napastnicy i pomocnicy, skupiający uwagę obrony rywala w pierwszej kolejności, Marcelo stwarza w ataku przewagę liczebną i łatwiej jest mu zgubić krycie. Dla Mourinho, który zakłada, że gra napastników opiera się na improwizacji i instynkcie, a więc nie pracuje specjalnie nad schematami ofensywnymi, element zaskoczenia w postaci odważnego bocznego obrońcy jest kluczowy. Dlatego tak bardzo cenił Maicona, który pod ręką The Special One osiągnął statystyki jak na obrońcę niewiarygodne: sześć bramek i jedenaście asyst w całym zeszłym sezonie (dla porównania w tym sezonie jeden gol i dziewięć asyst)! Dlatego też chciał byłego podopiecznego sprowadzić do Madrytu (aż strach pomyśleć, co by z rywalami wyprawiali obaj brazylijscy skrzydłowi obrońcy grając w jednej drużynie!). Dlatego też Marcelo właśnie dzięki Mou osiągnął tak wysoką formę.

W tym sezonie (swoim najlepszym w Realu) strzelił w sumie pięć goli, a przy siedmiu kolejnych asystował i na swojej pozycji jest bezkonkurencyjny nie tylko w Primera Division. Liczby Maxwella, Adriano i Abidala z Barcelony nie są równie imponujące nawet gdyby je zsumować (razem 3 gole, 7 asyst). Tradycyjnie uważani za najlepszych w swoim fachu Ashley Cole i Patrice Evra razem uzbierali marnego gola i cztery asysty. Do naszego brasileiro zbliżył się tylko Joan Capdevila z Villarreal (3g.,4as.) i Fabio Coentrao (4g., 1as.), zawodnik bardzo podobny mu stylem, wyceniany obecnie na trzydzieści milionów euro, który być może już wkrótce powalczy z Marcelo o miejsce w pierwszej jedenastce Los Blancos.

Photo by David Ramos/Getty Images Europe

Naturalny argument, który wysunęliby teraz sceptycy jest taki, że obrońcę należy oceniać za grę w obronie, nie za strzelanie bramek. Rzućmy więc okiem na Marcelo-obrońcę.

Real Madryt stracił w tym sezonie ligowym trzydzieści dwie bramki, a więc mniej niż jednego gola na mecz, co jest drugim wynikiem po Barcelonie. Zważywszy, że Iker należy do najrzadziej interweniujących bramkarzy La Liga, wilczą część zasług za powstrzymywanie napastników rywala można przypisać naszej obronie, a więc także Marcelo. Jego dobrą formę potwierdzają też statystyki odbiorów, których notuje średnio osiem na mecz. Capdevila, reprezentant La Roja, gwiazda czwartej drużyny w tabeli, odbiera średnio w meczu niecałe sześć piłek. Mathieu z Valencii, jeden z solidniejszych na swojej pozycji piłkarzy, ma średnio siedem odbiorów w meczu. Do porównania wypadało by dorzucić jeszcze lewego obrońcę FCB, ale zważywszy, że Abidal (9,5 przechwytu/mecz) sporą część sezonu rozegrał na środku obrony, gdzie naturalnie przechwytów wykonuje się więcej, liczby nie są do końca miarodajne. Maxwell, natomiast ustepuje Marcelo wyraźnie (niecałe 6 prz./mecz). Niezależnie więc od której strony go oceniać, w tym sezonie okazuje się Marcelo czołowym specjalistą na swojej pozycji w Europie.

Już lata temu ogłoszony następcą Roberto Carlosa wreszcie dorósł do tego miana. Znów mamy w Madrycie brazylijskiego obrońcę, który niestrudzenie pracuje na całej długości boiska, w nadziei, że nadarzy się okazja, by podryblować, rozegrać klepkę, uderzyć na bramkę. Znów ofensywne zapędy naszego lewego obrońcy powodują w ustawieniu drużyny asymetrię, Sergio Ramos dużo częściej trzyma się własnej połowy. Ale ta asymetria jest zaletą, bo łamie schematy i stanowi oryginalność, na którą nie rywale nie mają gotowej recepty.

Jednocześnie, mimo podobieństw, Marcelo zachował swój styl, odmienny od słynnego poprzednika. Przede wszystkim, lepiej niż Robetro Carlos czuje się z piłką przy nodze i zamiast posyłać bomby z trzydziestu metrów, woli mierzyć się z obrońcami, dryblować albo poszukac klepki z kolegą, żeby w ten sposób dostać się bliżej bramki rywala. Cześciej niż Roberto schodzi też ze skrzydła do środka na pozycję napastnika, na której zaczynał swoją karierę we Fluminese. Dzięki temu będąc sam na sam z bramkarzem potrafi wykończyć akcję z taką finezją jak w ostatnim meczu z Villarreal. Łączy go natomiast z Roberto Carlosem (i większością Brazylijczyków) radość z gry piłką i niechęć do bezmyślnego pozbywania się jej. Tak jak poprzedniowi zdarzało się, nawet zbyt często, próbować przewrotek we własnym polu karnym, tak Marcelo uwielbia uwalniać się spod nacisku przeciwnika robiąc kółeczko, zagarniając piłkę i przeciskając się przez wąską przestrzeń między linią boczną a rywalem. I też zdarza mu się to robić zbyt często, w zbyt ryzykownych sytuacjach.

Ale ostatecznie w jego grze chodzi o radość. Radość utrzymania piłki przy nodze, radość wykonania sztuczki, oczukania rywala. Marcelo wnosi do Realu Madryt Mourinho pierwiastek spontaniczności i cieszenia się grą dla niej samej. Natomiast dla całego madridismo, pomału, pomalutku urasta do rangi symbolu Królewskich, jako jeden z kapitanów i jako lewy obrońca o oryginalnej ekspresji. Stylem swojej gry nawiązuje do przeszłości nie bardzo odległej, ale przypominającej o tradycji i tożsamości najbardziej utytułowanego klubu w historii futbolu. Marcelo ma teraz szanse poprowadzić Real do kolejnych sukcesów na miarę jego wielkości. Mam nadzieję, że właśnie tego Mourinho mu życzył na dwudzieste trzecie urodziny.

Photo by Denis Doyle/Getty Images Europe

2 komentarze:

Kropinho pisze...

Świetny tekst. Ciekawe, że kiedy przychodził z Higuainem i Gago to ten ostatni miał najlepszą prasę i był szeroko znany w Europie. Teraz jest najdalej od zrobienia kariery. Trochę Real musiał czekać na postęp Higuaina,dłużej na Marcelo, ale w ostatecznym rozrachunku były to dobre ruchy transferowe.

cichonio pisze...

To prawda, Gago miał najlepszą prasę i najlepszy pierwszy sezon. Potem się okazało, że nie za bardzo umie odbierać piłkę ani podawać ani strzelać. Ostatni sezon i seria kontuzji przypomina mi sytuację Metzeldera, który zanim odszedł też nawet nie grając potrafił ciągle łapać kontuzje. Ale Juventus ponoć ciągle zainteresowany...

Prześlij komentarz

Related Posts with Thumbnails