|
fot. AP/FOTOLINK |
Tydzień po tym jak wybrzmiał ostatni gwizdek sezonu 2010/11 Primera Division nadszedł czas na chłodną analizę i ocenę dokonań Królewskich. W ostatnich dziesięciu miesiącach na Concha Espina działo się dużo, zarówno na boisku jak i w biurach Santiago Bernabeu. I choć sprawy administracyjne decydują także o wynikach czysto sportowych, warto obie dziedziny rozpatrzyć osobno.
Od momentu, gdy pod obustronną umową Florentino Perez i Jose Mourinho nakreślili swoje podpisy, wiadomo było, że w Realu Madryt bieg spraw ulegnie zmianie. The Special One nie godzi się przecież, by zarząd decydował o kształcie drużyny, tymczasem dyrektorzy w Madrycie lubią poza swoje kompetencje wykraczać. Poprzednicy Mourinho byli więc często – w większym lub mniejszym stopniu – figurantami, których nie darzono wystarczającym zaufaniem, by dać im pełną swobode dowodzenia najkosztowniejszym składem na świecie.
Manuel Pellgrini do tej pory cieszy się wśród ekspertów znakomitą renomą, i współczuciem za los, jaki go w Realu spotkał. Chilijczyk, któremu zabrano piłkarzy na których liczył (Snejider, Robben), wciśnięto tych, których nie chciał (Kaka) był lekceważony przez prezesa, u którego nie mógł doprosić się choćby jednego spotkania, a na koniec – udanego zdaniem wielu – sezonu, niewdzięcznie wyrzucony na bruk. Ale patrząc z innej perspektywy, można zapytać, dlaczego Pelle godził się na takie warunki, skoro wiedział, że szkodzą one drużynie i nie pozwalają zbudować w szatni dobrej atmosfery i mentalności zwycięzców. Koniec końców, znosił bez sprzeciwu złe traktowanie nie tylko jego samego, ale też drużyny. Taki trener może być lubiany i szanowany za osobistą kulturę, ale na ławkę Realu Madryt w obecnych warunkach zwyczajnie się nie nadaje. Tu trzeba kogoś od zadań specjalnych.
I to jest pierwszy argument na rzecz The Special One. Jego konfrontacyjny i bezkompromisowy charakter pozwolił mu skutecznie walczyć o dobro zespołu. Zaczęło się od przemeblowania składu i zmiany polityki transferowej. Real kupował tanio i zawodników autentycznie przydatnych według kryterium umiejętności i pomysłu szkoleniowca na drużynę. Walory marketingowe przestały mieć znaczenie. Dalej, niezbyt długo znosił molochowaty charakter administracji klubu i doprowadził do uproszczenia struktur zarządzających. Jorge Valdano, za którym do tej pory prezes skrywał się przed trenerami, został ostatecznie usunięty. Wziąwszy pod uwagę bliskość, w jakiej Perez i Valdano pozostawali od lat, to zwycięstwo Mourinho jest zadziwiające. Jeszcze przed sezonem nikt by nie uwierzył, że to argentyński dyrektor opuści Real Madryt zanim zrobi to portugalski trener.
Jednak ta zmiana, sama w sobie korzystna, niesie też pewne ryzyko. Oto, tak jak wcześniej prezes wkraczał w kompetencje trenerów, teraz to trener dyktuje prezesowi jak prowadzić administrację. A trenerzy mają to do siebie, że działają w raczej krótkiej perspektywie jednego-dwóch sezonów, a czasem wręcz paru pojedynczych meczów. Zwłaszcza Mourinho, który nigdzie dotąd dłużej nie zagrzał miejsca i – wbrew naiwnym nadziejom Pereza – nie zagrzeje go także w Realu Madryt. I nie zawaha się on zmobilizować całego klubu do destruktywnych działań, byle tylko odwrócić uwagę od jednego meczu, jednej porażki. Oczywiście nie można go za to winić. W końcu został on zatrudniony, by wygrywać trofea i po prostu stara się jak najskuteczniej wykonywać swoją robotę. To prezes powinien być tym, który tonuje nastroje i potrafi zdystansować się od kontrowersji awanturniczego szkoleniowca, niczym ojciec wezwany przez dyrektora szkoły, bo syn nabroił. Ta sytuacja pokazuje słabość Florentino Pereza na swojej funkcji i każde martwić się o losy klubu, kiedy JM już odejdzie. O ile do tej pory UEFA nie wyrzuci go dożywotnio ze swoich rozgrywek.
Przejdźmy teraz do spraw najważniejszych, a więc wyników sportowych. Nie ulega wątpliwości, że ten sezon był dla Realu Madryt dobry. Pod względem osiągnięć we wszystkich rozgrywkach jesteśmy w trójce-czwórce najlepszych klubów Europy. Jedyna drużyna, która okazała się poza naszym zasięgiem to Barcelona, ale nawet ją pokonaliśmy w Pucharze Króla. Wziąwszy pod uwagę jak młodych mamy zawodników i jak mało czasu dotąd ze sobą spędzili, półfinał LM, Copa del Rey a w lidze liczba punktów, która dałaby nam mistrzostwo w każdym innym kraju to wynik bardzo obiecujący.
Ale osiem punktów na dziesięć, które Święty Iker sam przyznał drużynie to ocena lekko zawyżona. Nikt nie zaprzeczy, że 'dziesiątka' to potrójna korona i do tego celu Real Madryt musi zmierzać. Jeśli brakuje nas w finale najważniejszych rozgrywek, a faktyczne szanse na mistrzostwo przegrywamy na kilka kolejek przed końcem ligi, to żaden madridista nie będzie szczególnie szczęśliwy.
Dla mnie właśnie porażka w wyścigu o Primera Division była najbardziej bolesna, bo jej styl sugeruje, że Mourinho poświęcił krajowy tytuł dla Pucharu Europy. Kluczowy był mecz ze Sportingiem, którego pierwsza połowa była w wykonaniu Los Blancos skandaliczna przede wszystkim w kategoriach ambicji, motywacji. W dodatku zabrakło oszczędzanych na Barcelonę kluczowych piłkarzy i w efekcie, zamiast naciskać zmęczoną i poobijaną drużynę Guardioli w najtrudniejszej fazie sezonu, straciliśmy do niej dystans. Rozumiem logikę, że skupiwszy się na meczach z Barceloną kosztem ligowych starć ze śrdeniakami i słabeuszami (także porażka z Sargossą 2:3), drużyna mogła wygrać – i wygrała – coś bardziej namacalnego niż utrzymanie szans na mistrzostwo, którego być może i tak by nie było. Przynajmniej madridistas mogli spotkać się na Cibeles i znów świętować triumf swojej drużyny. Ale pamiętajmy, że Real Madryt to drużyna, która tradycyjnie powinna walczyć o wszystkie możliwe trofea, a nie sama ograniczać swoje ambicje, nawet kiedy staje przeciw najlepszej Barcelonie w historii.
Potraktujmy więc miniony właśnie sezon jako pierwszy, obiecujący krok ku odzyskaniu pełni chwały Realu Madryt. W nowym roku nie będzie już wymówek.
To powiedziawszy, warto odpowiedzieć tym, którzy twierdzą, że Real Madryt Pellegriniego nie był gorszą drużyną niż obecny (a w konsekwencji, on sam nie jest gorszym trenerem od Mourinho). To fakt, że dystans w tabeli między obiema potęgami La Liga w zeszłym roku był troszkę mniejszy. Tylko pamiętajmy, że od początku marca począwszy, Real mógł się skupić już tylko na lidze, 'dzięki' temu, że wcześniej skompromitował się w Copa del Rey i nie sprostał Lyonowi w LM. Lyonowi, który w całym dwumeczu z nami w obecnym sezonie, ani przez moment nie był w następnej rundzie, a ostatecznie poległ zdecydowanie. Ubiegłoroczna drużyna wystarczała na europejskich średniaków, przeciw mocniejszym rywalom potrafiła najwyżej nawiązać walkę. Ta aktualna potrafi pokonać każdego, nawet jeśli zdarzy jej się potknąć przeciw słabszej drużynie. Na tym polega różnica.
Ogromny potencjał zespołu Mourinho widzieliśmy w ostatnich kolejkach sezonu. Masakra, jakiej dokonaliśmy na Valencii, Sevilli czy Almerii pokazują na co stać tę drużnę, kiedy gra swobodnie i swoją grą może się cieszyć. A wszystkie znaki na niebie i ziemi podpowiadają, że w nowym sezonie będzie jeszcze lepiej. Kadra jest uzupełniana bardzo sprawnie, szybkość, z jaką nowi piłkarze pojawiają się w Madrycie wskazuje, że klub doskonale zaplanował transferową ofensywę. W nowym roku wszyscy nasi młodzi piłkarze będą też trochę bardziej doświadczeni i trochę bardziej zgrani, a więc też pewniejsi siebie. Zatem cele też muszą postawić przed sobą ambitniejsze.
Największe rozczarowanie: Pedro Leon
W szranki z byłym skrzydłowym Getafe mógłby śmiało stanąć Canales, ale ten ostatni ma jeszcze więcej kariery przed sobą, kariery być może w Madrycie, kiedy wróci z prawdopodobnego wypożyczenia. Pedro zaś – choć na razie o ofertach ani słychu – chyba już przegrał swoją szansę w Realu. Na pewno nie pomgół mu fakt, że jego transfer by decyzją sprzed panowania Mourinho. Portugalczyk nie lubi dzielić się zasługami, zwłaszcza z wrogami (Valdano), ale swoje szanse Leon dostawał. Miał świetne momenty (gol w Mediolanie), ale też nie udowodnił, że zasługuje na grę w pierwszym składzie. Może nie zdążył, bo niesubordynacja dość szybko kosztowała go miejsce w składzie meczowym, a bójka z Gago w zimie po jednym z treningów tylko potwierdziła jego mentalne nieprzygotowanie do konkurencji na najwyższym światowym poziomie. Szkoda, bo umiejętności mu nie brak. Oby zdołał je w pełni zademonstrować w nowym sezonie. Już nie na Santiago Bernabeu.
Najbardziej bezużyteczny piłkarz: Fernando Gago
Argentyńczyk, po niezłym pierwszym sezonie w Madrycie, z roku na rok tracił na znaczeniu. Tym razem upadł na dno, w dodatku trzymając się za kolano i jęcząc z bólu. To kontuzje były bowiem najwięszką zmorą Gago, przekreślając jego szanse na choćby rywalizację o miejsce w drużynie. Oczywiście zasługuje on na współczucie, na pewno o te kontuzje się nie starał. Ale też jeśli ktoś wciąż łapie nowy uraz zanim wróci do pełni zdrowia po starym, to w pewnym momencie miarka absurdu może się przebrać. Dziś chyba nikt w Madrycie już nie liczy na Fernando i po jego transferze wszyscy odetchną z ulgą. Także on sam, bo wreszcie będzie mógł zamknąć pechowy rozdział i liczyć na nowe otwarcie w innym miejscu.
Najbardziej kontrowersyjna postać: Jose Mourinho
Mou zbyt dużej konkurencji nie miał. W minionym sezonie wszczął wojnę na każdym możliwym froncie, nie pominął nawet zastępcy prezesa własnego klubu, czego wymierne skutki poznaliśmy parę dni temu. Ale kontrowersja kontrowersji nierówna. O ile atak Mourinho na Manolo Preciado był niekonieczny, pretensje wobec sędziów spodziewane, a szarża na UEFA lekko żenująca, to odsunięcie od władzy Jorge Valdano było chyba krokiem niezbędnym i działającym na korzyść zespołu. Tylko nie mając nad sobą niechętnego dyrektora trener faktycznie mógł skroić zespół wedle własnego projektu. Z całym szacunkiem dla Valdano i jego lojanlości wobec Realu Madryt, wygląda na to, że pożytek z piastowania przez niego funkcji (o bardzo mglistych kompetencjach, trzeba zaznaczyć) miał wyłącznie Florentino Perez. W tej wojnie z argentyńczykiem, za Mourinho przemawiają wyniki i wyrazisty charakter drużyny, który zaczyna być widoczny po raz pierwszy od przynajmniej trzech-czterech lat.
Najbardziej niezastapiony piłkarz: Xabi Alonso
Z czterech porażek odniesionych przez nas w lidze, Xabiego zabrakło przy trzech: z Osasuną, Sportingiem i Saragossą. To w tych meczach straciliśmy dziewięć punktów, których zabrakło nam do mistrzostwa. Kiedy nie gra Xabi, nasz atak pozycyjny praktycznie nie funkcjonuje. Brakuje płynności, rytmu, sprawnych przerzutów ze skrzydła na skrzydło, brakuje reżysera gry. Ani Granero ani tym bardziej Khedira jako rozgrywający nie są w stanie zastąpić reprezentanta La Roja. Nawet brak C-rona nie był odczuwalny tak dotkliwie, o ile tylko Xabi był na boisku. W Santander, z Benzemą i Adebayorem w ataku dowodzeni przez Alonso Królewscy pokazali być może nawet najładniejszą piłkę w całym sezonie. Cieszmy się, że mamy choć jednego Xabiego, jednocześnie mając nadzieję, że Sahin okaże się jego pełnowartościowym zmiennikiem.
Największy postęp: Marcelo
Z miesiąca na miesiąc, tak jak dredy na jego głowie, rósł jego wpływ na grę drużyny. Gdy nadszedł czas maratonu Gran Derbi, w przeciwiestwie do deprymującego jesiennego clasico, nasz obrońca błysnął szczytem formy i zalety, które demonstrował przed szesnastym kwietnia, pokazał jeszcze dobitniej. Kiedy wygrywał pojedynki z Messim, Pedro i Alvesem wyglądał jak Ashley Cole za najlepszych lat. Najlepsze jest jednak to, że przy każdej z trzech bramek Królewskich w tym maratonie, miał kluczowy udział. W sumie, w tym sezonie strzelił szcześć goli, z czego cztery były najważniejszymi, pierwszymi trafieniami. Zanotował też siedem asyst. Jeśli chodzi o grę obronną, w lidze ma średnią dziewięciu odbiorów na mecz, co jest wynikiem niepobitym nawet przez lewych obrońców Barcelony (przez cały sezon było ich paru). Do tego dołożył debiut w roli kapitana. Fantastyczny sezon dla Marcelo, który także stylem gry ciążącym zdecydowanie ku ofensywie, w pełni dorósł do miana następcy Roberto Carlosa.
Najlepszy piłkarz: Cristiano Ronaldo
W tej kategorii niespodzianki być nie mogło. Pobity rekord Hugo Sancheza, pobity rekord Messiego całkowitej liczby bramek w sezonie (czekamy jeszcze na finał LM) aż nadto wystarczają za uzasadnienie. Bez wątpienia historyczny sezon dla CR7, który zgodnie z oczekiwaniami był lokomotywą dla ataku Realu Madryt. Ale jak na tak galaktyczne statystyki, trofea, ku którym poprowadziłby drużynę nie nadeszły w obfitości. Pół serio można powiedzieć, że jego pichichi to drugi obok Pucharu Króla tytuł drużyny Królewskich, bo w końcu cały zespół mocno się napracował, żeby Cristiano te bramki zdobywał. Miejmy zatem nadzieję, że Ronaldo zaspokoił już swoją indywidualną ambicję i teraz skupi się w większym stopniu na tym, jak najskuteczniej pomóc drużynie zdobyć Puchar Mistrzów i krajowy tytuł.